Wspomnienia Güntera Krafta, urodzonego w przedwojennym Bagieńcu (Teichenau) syna wiejskiego nauczyciela (od roku 1902, do 1938), Alberta Krafta. Wspomnienia zostały uzupełnione i wydane w 1986 r. przez brata Güntera, Reinholda Krafta (niemiecki artysta-rzeźbiarz), nakładem własnym. Poniżej anonimowe tłumaczenie z języka niemieckiego.
Wydawca, Reinhold Kraft, urodzony 16 lipca 1907 roku w Teichenau (Bagieniec). Po ukończeniu szkoły podstawowej w Teichenau (jego ojciec był nauczycielem w tej samej szkole), wyjechał na studia rzeźby do Warmbrunn (Cieplice). W 1932 roku powrócił do Teichenau i w 1934 roku zdał egzamin mistrzowski. Pozwolono mu na założenie swojej pracowni w zamku w Teichenau. Wojna przerwała jego pracę artystyczną. Po jej zakończeniu Reinhold Kraft nauczył się zupełnie nowego zawodu: tworzył akcesoria samochodowe. Jako współwłaściciel firmy „Aero Blink” został uhonorowany z okazji targów w Hanowerze za specjalny projekt swojego kasku motocyklowego. Od 1956 roku ponownie poświęcił się rzeźbie. W 1968 roku osiadł w Festenburgu, małym miasteczku w pobliżu Clausthal-Zellerfeld (Niemcy). Kupił tam dawną leśniczówkę i nadał jej nazwę „Haus Teichenau” – wspomnienie swojego domu w dzisiejszym Bagieńcu. Zmarł cztery dni przed swoimi 96 urodzinami.
Teichenau, ein kleines schönes Dorf im Kreis Schweidnitz
Starzy Świdniczanie z pewnością dobrze pamiętają Bagieniec, jako ulubione miejsce wycieczkowe. Miejscowość była z wielu względów osobliwością i może wykazać się wieloma interesującymi i godnymi poznania faktami związanymi z historia Ojczyzny, z którą związane są dzieje Świdnicy oraz Śląska. A ponieważ i sama miejscowość należy do jednych z krajobrazowo piękniejszych – jest i z tego powodu bardzo interesująca. Bagieniec leży około 6 km na północ od Świdnicy, jest otoczony takimi miejscowościami jak Bolesławice, Wiśniowa, Sulisławice, Wierzbna, Zawiszów, Nowice i Tomkowa. Na swoje szczęście Bagieniec nie leżał na drodze przelotowej.
Do Bagieńca najdogodniej było dotrzeć z pobliskiej stacji Bolesławice. Od samego początku Bagieniec nie był wsią rolniczą – w przeciwieństwie do większości otaczających go wiosek. Bagieniec oprócz domów dla robotników rolnych majątku i domów niesamodzielnych rzemieślników miał także większy majątek szlachecki „Dominium” („Pańskie”) zwany w języku ludowym tylko „dwór” (folwark). Właścicielem rozległej wsi z polami, łąkami i lasem był dziedzic, major w stanie spoczynku – Karl August baron von Zedlitz-Leipe. Mieszkał on w swoim zamku w pobliskiej Wiśniowej – tak samo pięknej, ale dużo mniejszej wsi nad Bystrzycą Świdnicką. Za zamkowym parkiem Piława wpadała do Bystrzycy Świdnickiej.
Cechą szczególną Bagieńca były jego trzy stawy. Na największym z nich, na wyspie znajdował się malowniczy zamek na wodzie, do którego można było dotrzeć przez uroczy rokokowy most. W zadaszonej wieży znajdował się zegar wieżowy, który zawsze dokładnie wskazywał godziny, a robotnikom majątkowym w Dominium i na polach co kwadrans wydzwaniał czas. Zegar miał szyld firmowy pewnej firmy ze Srebrnej Góry.
Zamek był wcześniej mocnym, okolonym wodą zamkiem obronnym i można było dotrzeć do niego przez zwodzony most. Przed samym końcem XIX wieku baron von Zedlitz – ojciec ostatniego posiadacza zamku przebudował go tak, jak wygląda obecnie – w stylu przebrzmiewającego Gruenderzeit (Grynderstwo) (lata przesadnych spekulacji w Niemczech po roku 1870). Jednak z powodu śmierci inwestora przebudowa wnętrza zamku nie została ukończona. Szerokie, wspaniałe, dobrze rozplanowane schody zewnętrzne z tyłu budynku, w stanie surowym podciągnięto, aż do dachu, prowadziły tylko do pierwszego piętra. Budynek stał przez wiele dziesięcioleci niezamieszkały, gdyż już dużo wcześniej w starej przedniej części, gdzie mury są grube na 1,80 m – był bardzo trudny do ogrzewania. Nie było na wyspie także wody pitnej. Część przednia zamku była częściowo wyposażona w meble, a ściany na pierwszym piętrze wyłożono boazerią. Pod koniec pierwszej wojny światowej przez jakiś czas zamieszkiwał zamek hrabia von Bredow z rodziną – i chociaż zimą do opalania zużyto 400 centnarów węgla – hrabia jeszcze marzł i wkrótce znów się wyprowadził. W roku 1934 właściciel zamku nieodpłatnie udostępnił kilka pomieszczeń w tylnej części zamku rzeźbiarzowi Reinholdowi Kraftowi (który był bratem autora i synem nauczyciela przez długie lata mieszkającego we wsi) na inaugurację jego artystycznej działalności. Ten w zamian pielęgnował mu park, przeprowadził kilka prac renowacyjnych i jako dowód uznania przekazał w darze rzeźbę.
W pięknym kamiennym portalu zamkowym widniały nad drzwiami dwa herby i korona baronowska, a później, w świetle górnym drzwi sentencja: „Siedzisz dobrze, to siedź mocno – stara siedziba jest tą najlepszą”.
Wielki staw zamkowy z wyspą nazywano w języku ludowym „Woahl”, ponieważ z pewnością początkowo był wałem dla wcześniejszego zamku na wodzie. Staw ma około 300 metrów długości i w swoim najszerszym miejscu, gdzie znajduje się wyspa – 150 metrów szerokości. Stawy były zawsze wykorzystywane do hodowli ryb. Co dwa lata, na zmianę, spuszczano z nich wodę. Z wody pozostałej po spuszczeniu robotnicy brodzący po brzuch w szlamie ciągnąc ogromną sieć wyławiali ryby, przeważnie karpie. Było to w najwyższym stopniu ciekawe widowisko: pan majątku zapraszał na nie zaprzyjaźnione rody szlacheckie. A także ludzie, którzy tłumnie przybywali i przyglądali się pracy rybaków otrzymywali część połowów – rybacy wspaniałomyślnie zostawiali im w szlamie mniejsze płotki. Dla nas, dzieciaków, była to wspaniała zabawa i radość – móc łazić w szlamie w poszukiwaniu ryb. Tak cała wieś świętowała razem połów ryb. W stawie zamkowym znajdował się „wiekowy, mchem porosły” stary karp – weteran ważący około trzydziestu funtów. Podczas każdego połowu znajdowano go w sieci, ale zawsze wypuszczano znów na wolność. Na Boże Narodzenie nauczyciel i leśniczy otrzymywali w prezencie od barona von Zedlitz po wielkim karpiu. Podczas ostrych zim, gdy gruby lód pokrywał staw, lód cięto i sprzedawano do Świdnicy, a także składowano we własnej dworskiej lodowni w zajeździe. Lodówki elektryczne są późniejszym wynalazkiem.
Nie wiadomo, jak mógł wyglądać zamek wcześniej – i przed przebudową przed rokiem 1900 i jeszcze wcześniej jako zamek obronny okolony wodą. O jego wyglądzie świadczą jeszcze dwa okna jednej z sal z gotyckimi ostrołukami. Okna były przeszklone szybą witrażową, a sala wyposażona w meble. Z okazji pańskich polowań służyła ona jako jadalnia.
W roku 1790 odbywając swoją podróż po Śląsku Goethe zatrzymał się w Cierniach koło Świebodzic i stamtąd odwiedził Bagieniec. Czytamy w jednej z notatek: „Odwiedził piękny, romantyczny Bagieniec”. Tak samo odwiedził i kamieniołom nad Piławą koło Niegoszowa, gdyż był interesujący ze względów geologicznych.
Niegdyś Bagieniec był ulubionym celem Świdniczan. Nasi praprarodzice jeździli szarabanami (kremserami) – pewnego rodzaju omnibusami (zaprzęg konny, z ławkami wzdłuż, na 12 osób) do pobliskiego Bagieńca. Tam znajdował się browar ze wspaniałym, okazałym zajazdem i przylegającym do niego parkiem z prastarymi dębami. W czasie kwitnienia wiśni jechało się także do oddalonego Kiełczyna pod Sobótką. Kiedy jednak w 1904 roku wprowadzono kolej na piękną krajobrazowo „śląską dolinę” – dolinę Bystrzycy Świdnickiej – Bagieniec utracił swoją atrakcyjność jako miejsce wycieczek. Chętnie przyjeżdżano tu jeszcze i później, do roku 1929 roku, na tradycyjne święto wiśni, które było wydarzeniem roku, bo Bagieniec leżał przecież w centrum „wiśniowego” powiatu świdnickiego. Wiśnie uprawiano – i to na szeroką skalę także w sąsiednich powiatach wzdłuż Sudetów. Niestety, drzewa wiśniowe i inne plantacje drzew owocowych wymarzły w czasie ostrej zimy w lutym 1929 roku, gdy najniższe temperatury spadły do minus 44°c. Na wszystkich drogach wylotowych ze wsi do sąsiednich miejscowości – promieniście w sześciu kierunkach – rosły wiśnie najszlachetniejszych odmian, nawet na polnej drodze do Nowic. Droga do Sulisławic była obsadzona trzema rzędami drzew wiśniowych. W swoim dzieciństwie nie wyobrażałem sobie, by mogły być drogi, przy których nie rosłyby wiśnie. W ojczystych stronach wokół Świdnicy wiśnie rosły niemal przy każdej drodze, także inne drzewa owocowe – i to był zwyczajny widok: przy drogach w okresie zrywania wiśni stały proste drewniane stragany dzierżawców wiśni, a obok tak samo proste stoły i ławy. Tam można było świeże, dopiero co zerwane wiśnie kupić i zjeść. Przy drodze ze Świdnicy do Strzegomia rosły wiśnie w czterech rzędach aż za Nowy Jaworów koło Jaworzyny Śląskiej. W porze kwitnienia wiśni jechało się tamtędy przez kwitnący tunel. Dzierżawcy wiśni z Bagieńca opowiadali nam kiedyś, że w głównym okresie zrywania, co tydzień dwa pociągi z wiśniami jechały ze Świdnicy do Drezna lub Berlina. Nowych drzew wiśniowych po ostrej zimie 1929 roku już nie nasadzono. Tylko przy nielicznych drogach zasadzono inne drzewa owocowe.
W Bagieńcu aż do pierwszej wojny światowej znajdował się także browar związany z zajazdem. Budynek ten, w którym warzono tylko zwykłe piwo, zacisznie położony, stał jeszcze długo przy drodze między zajazdem a stawem piwnym, z którego już od niepamiętnych czasów pobierano wodę do warzenia piwa. Staw piwny nazywał się w języku ludowym „Kroateich”. Większy staw obok – oba były oddzielone od siebie drogą – nazywał się stawem piwowara. Okazały budynek, który nazywano browarem, posiadał piękną, wysoką na ponad dwa pietra salę z wysokimi oknami. W niej to przez prawie cały rok organizowano w każdą niedzielę tańce, ( w latach trzydziestych salę wybrano pewnego razu na salę koncertową. Aby prostym ludziom na wsi zaoferować jakąś kulturalną imprezę, przybyła razu pewnego orkiestra ze Świdnicy i wykonała, po uprzednim wprowadzeniu do tematu „Symfonię z kotłami” Josepha Haydna). Także inne imprezy odbywały się w tej sali. Prawo do prowadzenia browaru można było uzyskać dopiero w 1808, po wprowadzeniu wolności zarobkowania, gdyż Bagieniec znajdował się w obrębie Świdnicy. Browar został wymieniony po raz pierwszy w 1845 roku.
Przy drodze w sąsiedztwie zajazdu stał „krzyż pokutny”, który w XVIII wieku musiał winowajca za popełnioną zbrodnię, mord lub zabicie wystawić jako pokutę.
Las za zajazdem i za piwnym stawem założył jako park przed końcem stulecia ojciec ostatniego posiadacza majątku. W parku tym były zadbane drogi i stare potężne dęby. Po śmierci starego barona von Zedlitz parkiem nikt nie opiekował się już i park zdziczał. Bajecznie piękny mały staw parkowy z liliami wodnymi na środku wypłycił się. Tylna część parku i lasu stała się niedostępnym bagnem. Ten parkowo-leśny obszar nazywano „krzakami piwowara” (w dialekcie śląskim „Braeuerpuusch”).
Obok wielkiego stawu zamkowego aż do końca wieku przebiegała dobrze utrzymana droga, w stawie uwijały się łabędzie. Tylna część stawu porastała trzcina – ulubione miejsce pobytu dzikich kaczek. Od czasu do czasu pan dziedzic chodził zapolować na kaczki.
Godna uwagi buła bujna wegetacja w lasach Bagieńca. Rosły tu rzadko spotykane i chronione obuwiki, tygrysie lilie, złotogłów i żółte naparstnice. Za ogrodnictwem majątku, w krzakach piwowara rosły chronione pełniki, na Śląsku – ze względu na swoje występowanie zwany „Glatzer Rose”. W przedniej części krzaków piwowara rosły wtedy bardzo gęsto i bujnie rzadko wtedy występujące i dlatego chronione czerwona i biała kokorycz. Ulubione konwalie występowały w drugim lesie w ogromnych ilościach. Wczesną wiosną duże połacie lasu były białe od kwitnących śnieżyczek. Na łąkach kwitły gęsto pierwiosnki. Pochyłość przy drodze od stawu zamkowego w dół wsi była w maju niebieska od kwitnących fiołków i pachniało nimi stąd daleko. Przy murze stawowym i przy murze wyspy zamkowej rosła niezwykle rzadka roślina: lnica pospolita z liśćmi jak u bluszczu. Całe partie muru były pokryte gęstymi, wijącymi się pędami, z listeczkami podobnymi do bluszczu, drobniutkim filetowym kwieciem. Ta lnica pospolita bluszczopodobna – o ile wiadomo – występuje jeszcze tylko na koronie śląskiej zapory na Bystrzycy Świdnickiej. Latem kwitła w lesie na pewnym stanowisku żółta naparstnica.
Te wyliczenia są daleko niekompletne. Bagieniec był zróżnicowany krajobrazowo – od bagna aż do skąpej, skalistej gleby szańca wierzbniańskiego. Stąd też i różnorodność flory.
Bagieniec – leżący na równinie w kotlinie, otoczony lasami, ze swoimi stawami i „gruntem” ze stromym, skalistym zboczem w kierunku Wierzbna, przecięty przez potok Głuchoszówka(?) i oraz wpadająca do niego większość odpływów ze stawów – można określić jako oazę w swoim otoczeniu i jako raj przyrodniczy. Tak było jeszcze w latach dwudziestych. Dopiero co pokazały się pojazdy silnikowe i drogi do Bagieńca w tej żyznej okolicy nie zapraszały do korzystania z nich. Rozjeżdżały ja furmanki jadące na pole, często zamulały się podczas dżdżystej pogody. Później, etapami, drogę do Bolesławic – od wjazdu do wsi, obok Dominium, między obydwoma stawami aż do zjazdu – wybrukowano.
W Bagieńcu faktycznie wyczuwało się każde tchnienie przyrody. Bardzo głośno brzmiał wczesną wiosną wielogłosowy śpiew ptaków. Także żaby w swoim eldorado stawów były tak bardzo głośne swoim koncertem od tenora do basu, że wszystkie inne głosy przyrody ginęły w żabim śpiewie. Nocami słychać było dolatujący z sitowia monotonny śpiew bąków. Słowików, które tu kiedyś wypełniały swoimi trelami wiosenne noce tak, że często nie można było nawet pomarzyć o tym, by pójść spać, gdy się je słuchało – niestety już nie było. Słowiki ze swoim słodkim śpiewem występowały w innych wsiach. Wczesną wiosną wieczorami z tamtej strony lasu wychodziły na lekko zamgloną łąką sarny i spokojnie poskubujące trawkę podchodziły aż do uprawnej ziemi. Późnym latem gorące noce wypełniało przeraźliwe cykanie świerszczy i szarańczy.
Następną rzucającą się w oczy osobliwością miejscowości były bardzo liczne prastare lipy. Wiele z tych starych lip, a także kasztanowców w otoczeniu Dominium zostało ściętych w latach dwudziestych. Jedna z takich starych lip – przy starym młynie nad stawem zamkowym była spróchniała wewnątrz i aby uzmysłowić wielkość dziury tego ogromnego drzewa starczy powiedzieć, że mógł się w niej zmieścić nauczyciel Kraft wraz z klasa liczącą około trzydziestu dzieci. Drzewo to powaliła burza. Na polecenie leśniczego wycinano także dęby w tak zwanych krzakach piwowara. Było to w czasie dewaluacji pieniądza w roku 1923. Leśniczy cieszył się, że będzie mógł przekazać swojemu chlebodawcy – baronowi von Zedlitz całe worki banknotów o milionowych nominałach jako utarg za cenne drewno. Nazajutrz banknoty te były warte tyle, co makulatura.
Do bagienieckiego raju należały także kolorowe pola z modrymi chabrami, czerwonymi makami i żółtą ognichą – obecnie na polach niepożądanymi i tępionymi. Były także żółte pola rzepakowe i czerwono kwitnące pola koniczyny, tak bardzo cenione przez nauczyciela dla swoich pszczół. Równie pięknie wyglądały kwitnące na biało lub fioletowo pola ziemniaczane. W obniżeniach były kwitnące łąki, nad którymi unosiły się najprzeróżniejsze motyle, a nad ciekami wodnymi i nad przeważającymi tu wodami stojącymi występowały wspaniałe, mieniące się na niebiesko i zielono ważki, które mogły spokojnie unosić się w jednym miejscu, by potem nagle jak strzała odfrunąć stamtąd i znów z przerwami zawisać w powietrzu. Albo siadały na jakimś źdźble, gdzie można było lepiej obserwować. Były podobne do zapałek – delikatne i smukłe.
Az do połowy XIX wieku staw zamkowy, który ma obecnie trzy hektary powierzchni, był znacznie większy. Znajdował się w środku wsi i dzielił ją na trzy części. Jego powierzchnia wynosiła wtedy około pięć hektarów. Na środku stawu musiał znajdować się pagórek wykorzystywany do suszenia. Ówczesna powierzchnia stawu przekształciła się w żyzną łąkę i nazywała się łąka stawowa.
W dawniejszych czasach we wsi szczodrze obdarzonej przez naturę w wodę znajdowały się także trzy młyny, a zalesione wzgórze między drogami do Wierzbna i do Wiśniowej nazywano młyńskim działem (granicą). Tam były dwa młyny. Trzeci znajdował się na jednym z odpływów stawu zamkowego, otrzymywał jednak z biegnącej równolegle do stawu młynówki. W języku ludowym nazwano ją „Toam”- „Damm” (tama), gdyż była oddzielona od stawu tamą. Szeroka młynówka z brzegami gęsto porośniętymi drzewami i krzewami, które przykrywał ją jakby dachem, otrzymywała wodę w przeważającej części z potoku płynącego z Bolesławic. Po pierwszej wojnie światowej, około roku 1924 rów osuszono. A sam młyn od końca wieku nie był już używany. Stare młyńskie koło istniało jeszcze we fragmentach około roku 1920. Budynek młyna istniał jeszcze w roku 1945, zniknąć bez śladu musiał potem. Młyn od strony Wierzbna znikł prawdopodobnie około roku 1750, a mniejszy młyn, od strony Wiśniowej gdzieś też w tym samym okresie, gdyż od roku 1800 nie wspominano o nim więcej.
Liczba mieszkańców Bagieńca osiągała zaledwie 200 osób, z których połowa była robotnikami dniówkowymi w majątku i nazywano ich służbą dworską. Pozostali mieszkańcy byli częściowo niesamodzielnymi rzemieślnikami, albo robotnikami, którzy znajdowali zajęcie poza wsią. Tylko dwóch samodzielnych rzemieślników: kołodziej i kowal mieszkali obok siebie na kolonii, tak, że się ich praca uzupełniała. Mieszkańcami wsi byli także zarządca majątku wraz z odpowiednim personelem, nauczyciel, leśniczy – wszyscy z rodzinami. Był także drobny urzędnik i handlarka starzyzną. W zajeździe mieszkał jego właściciel z rodziną. We wsi wszyscy nawzajem wiedzieli o sobie, a pomoc sąsiedzka była oczywistością. Urządzeń socjalnych zgoła wcale. Bagieniec był światem sam dla siebie, ale też i najbiedniejszą gminą w powiecie. Ludzie hodowali nierogaciznę, uprawiali swoje ogródki, a mieszkańcy kolonii mieli po kawałku ziemi ornej. Ludzie odznaczali się skromnością, poprzestawali na małym. Karmę dla nierogacizny brano sobie od czasu do czasu z pobliskiej, należącej do majątku łąki, która szybko i bujnie odrastała. Każda porośnięta trawą miedza była wykorzystana: to, co jeszcze gdziekolwiek mogło być używane – naprawiano, a także wszystkie odpadki – jeśli takie w ogóle były – mądrze wykorzystywano. Ubrania noszono długo i przekazywano młodszemu rodzeństwu i dopóty je naprawiano, że nadawały się tylko do oddania szmaciarzowi. Buty świadczyły o zamożności. My, dzieci już wczesną wiosną biegaliśmy boso, a zimą noszono drewniaki – „stukające kapcie”. To wszystko było spowodowane przegraną wojną. Później warunki poprawiły się. Dzieci pracowników z majątku chodziły po południu do prac polowych w Dominium („na Pańskie”), inne dzieci zatrudniano we własnych ogródkach. Podczas ferii letnich lub jesiennych dzieci miały całe dnie wypełnione pracą na polu lub w ogrodzie. Jesienią były tak zwane ferie wykopkowe. Wyjazd na urlop w czasie ferii – jak to było później, po drugiej wojnie światowej – był pojęciem nieznanym. Zimą dużo radości sprawiały zabawy na lodzie na stawach i zjeżdżanie na sankach.
W ciężkich czasach wielu lat po pierwszej wojnie światowej, które nazywano „złotymi latami dwudziestymi” (dla pewnych ludzi, ale nie narodu) po żniwach chodziło się na ściernisko zbierać kłosy. To było zwykle zajęcie dla dzieci, a chodzenie boso po ściernisku wymagało przecież wprawy. Po zbiorach zbierano także inne ziemiopłody: ziemniaki, buraki cukrowe, a raz nawet gorczycę. W latach trzydziestych sytuacja na tyle poprawiła się, że już nikt nie musiał chodzić po ściernisku lub kartoflisku.
Sklepu spożywczego czy też z artykułami pierwszej potrzeby we wsi nie było. Zakupy czyniono najczęściej w Świdnicy, a żywność także w pobliskich Bolesławicach. W chleb zaopatrywali mieszkańców piekarze, którzy przyjeżdżali do Bagieńca z pobliskich wiosek krytymi wozami. Z Pankowa piekarze Veit i Gabel, a później piekarz Groβ z Nowic. Kupowano również u piekarza Baucha w Bolesławicach. Do Bagieńca przyjeżdżał regularnie domokrążca z belami materiału, od czasu do czasu przybywali do wsi także i inni handlarze z zawieszonymi u szyi kramikami pełnymi różnych drobiazgów. Byli także szlifierze, którzy wędrowali po wsiach. Wydarzenie było, zwłaszcza dla dzieci, gdy do wsi przybył jakiś kataryniarz. Muzyki słuchało się bardzo rzadko i zawsze dzieciaki podążały za kataryniarzem bardzo daleko.
Bardzo lubiana była handlarka starzyzną, pani Landeck – „Landecken”. Dorobiła się na tyle, że żyła w dobrobycie, swoim krytym wozem objeżdżała bliższe i dalsze okolice. Przeważnie skupowała złom, ale także i stare tekstylia. Jako zapłatę dla dzieci dawała taniutkie drobiazgi, które radowały serce dziecka: kolorowe kulki gliniane, mosiężne marki – tzw. „Tischkery”, przedstawiające zwierzęta cieniuteńkie płytki celuloidu, które w ciepłej ręce krzywiły się i wykręcały, całe arkusze papieru pełne najróżniejszych i niepowiązanych ze sobą tematycznie obrazków do wklejania w albumach, a przede wszystkim ulubioną kalkomanię.
Lasy bagienieckie były bardzo bogate w zwierzynę. Cały grunt zajęty pod pole, las i łąki należał do dziedzica. Tylko drobny urzędnik Funke miał własne pole. Najwyższym wzniesieniem wsi był 260m szaniec wierzbiański. Bagieniec leżał na wysokości 200 m. Z tego wzgórza roztaczał się bardzo rozległy widok na całą okolicę.
Oto co o przeszłości Bagieńca podaje badacz dziejów ojczystych, dr Leonhard Radler z Wierzbna: „ Na podstawie wnoszonych opłat czynszowych, tak zwanej dziesięciny w snopkach – Bagieniec został założony już przed rokiem 1241, prawdopodobnie przez hrabiego z Wierzbna. Gdy w 1315 roku dochody kościoła w Wierzbnie zostały ofiarowane klasztorowi kamienieckiemu, to i Bagieniec musiał swoje daniny tez tam odsyłać. Wierzbniańscy hrabiowie nie utrzymali się długo w Bagieńcu, gdyż przed rokiem 1266 Bagieniec przeszedł w posiadanie rycerza von Rohnau, który zawarł związek małżeński i spowinowacił się z hrabią z Wierzbna. Także rycerz von Rohnau nie pozostał długo w Bagieńcu. W 1369 roku miejscowość stała się własnością Niklasa von Sachenkirch – kasztelana zamku na Ślęży. W 1400 roku Niklas von Sachenkirch Bagieniec zostawił w spadku swoim synom – Konradowi i Piotrowi. W 1433 roku miejscowość posiadł Nikolaus von Sachenkirch, a następnie Peter Hulfrich i Laslau Schleuβer – ci ostatni z powodu tej wsi popadli w konflikt z naczelnikiem prowincji, Albrechtem von Kodlitz. Pięćdziesiąt lat później w roku 1484 i 1486 rezygnował z Bagieńca ówczesny jego właściciel, rycerz Hans von Saulcz. W 1499 roku dziedzicem i kasztelanem jest świdnicki patrycjusz – Paul Herdan, do którego należały także wsie Komorów i Boleścin. Jeszcze w roku 1534 był on dziedzicem. Później Bagieniec przeszedł na jego spadkobierców i w 1542 roku do Hansa Richlera, jego szwagra, który był także obywatelem Krakowa. Wkrótce Bagieniec dostał się pod lenno saskie, a książę elektor saski, który rezydował w Dreźnie, został panującym nad Bagieńcem jako nad enklawą na terytorium austriacko-habsburskim. Dziedzice i posiadacze Bagieńca – lenna rycerskiego i zamku na wodzie pozostawali każdorazowo rycerzami wsi. W 1545 roku miejscowość nabył rycerz Hans von Rohnau za Golą Świdnicką i przeniósł swoją siedzibę do Bagieńca. W ten sposób Bagieniec po raz drugi znalazł się w posiadaniu rycerzy von Rohnau.
W 1606 roku spłonęło Dominium, częściowemu zniszczeniu uległo zboże, uratowano jednak bydło i owce. W 1626 roku właścicielem Bagieńca był rycerz von Rohnau. W tym roku zostało mu odebrane wyższe sądownictwo – prawo o decydowania o życiu i śmierci, prawo do warzenia piwa i produkcji słodu. Na tej podstawie Bagieniec musiał już wtedy posiadać browarnictwo.
Podczas wojny trzydziestoletniej także Bagieniec bardzo ucierpiał, a do tego w najokropniejszym – 1633 – roku także do Bagieńca dotarła ze Świdnicy zaraza, od której wymarli prawie wszyscy mieszkańcy, a także pan na zamku.
O nazwie wsi, o jej pochodzeniu, pisze historyk Adolf Moepert. Uważa on, iż Bagieniec/Teichenau najprawdopodobniej wywiódł swą nazwę od domniemanego założyciela miejscowości – jakiegoś rycerza Tycho. Ale nie stwierdzono, nie udowodniono istnienia takiego rycerza. Prawdopodobne jest jednak to, że miejscowość swoją nazwę wywodzi od „Au” (błonie) miedzy stawami. Która wersja jest prawdziwa – tego już nie można rozstrzygnąć. W 1307 roku miejscowość została po raz pierwszy nazwana Tychonow. W XVI wieku także w Bagieńcu przyjęto nową wiarę luterańską – wraz z rodziną Rohnau cała wieś. Prawdopodobnie już po przełomie wieków posiadacze zamku kazali wznieść kościółek, w którym Msze święte odprawiałby własny pastor. Kościółek z całą pewnością znajdował się z tamtej strony stawu, naprzeciw zamku. Ale ponieważ miejscowość była zbyt uboga, by mogła utrzymać kapłana – wrócono znów do kościoła w Wierzbnie, który także stał się kościołem ewangelickim. Gdy w 1629 roku, w czasie Kontrreformacji do Wierzbna znów przybył duchowny katolicki, to polecił bagienieckiemu dziedzicowi – Hansowi Christophowi von Rohnau, by do Bagieńca znów sprowadził pastora. Po śmierci dziedzica, który zmarł od zarazy, jego siostra Hedwig objęła zamek w posiadanie. W 1628 poślubiła ona rycerza Adama Heinricha von Luck. Wojna i spadek liczby mieszkańców zmusiły dziedziczkę do odprawienia ewangelickiego pastora. Od tego czasu nie było już w Bagieńcu regularnych Mszy świętych, tylko od czasu do czasu, jak to już wcześniej bywało, ewangeliccy studenci teologii prowadzili nabożeństwa. W 1737 roku wieś i dominium posiadał rycerz von Luck (później von Lukas); jego spadkobiercy sprzedali to w roku 1754, a według innej informacji – w 1775, staroście świdnickiemu Heinrichowi Wilhelmowi von Zedlitz za Walim. W 1834 roku zamek i Dominium za cenę 40000 talarów niemieckich nabył naczelnik ziemski (Landesaelteste) von Lieres. I był posiadaczem tego jeszcze w roku 1845. Później majątek i zamek nabył baron von Zedlitz-Leipe i w ten sposób Bagieniec znów trafił do rodu von Zedlitz, jakkolwiek do innej linii. Właściciel majątku mieszkał jednak w sąsiedztwie, w Wiśniowej, w zamku należącym do jego posiadłości. Od tego czasu posiadłość pozostawała w rękach wymienionego rodu aż do wypędzenia w roku 1945/46.
Ojciec ostatniego dziedzica ogłosił posiadłość jako ordynację (-dobra nie podlegające podziałowi, przypadające najstarszemu synowi). Jeszcze przed zakończeniem wojny zmarł ostatni posiadacz bagienieckiego zamku i majątku, major w stanie spoczynku – Karl August von Zedlitz-Leipe. Został pochowany w grudniu 1944 roku w grobowcu rodzinnym w Bagieńcu. Robotnicy majątku otrzymali jeden dzień wolny i płatny. Zmarły, stanu wolnego, miał w Kucharach(?) pod Sobótką bratanków i siostrzeńców.
Baron von Zedlitz był wielkim, wspaniałym panem, dobrodusznym, o niewysłowionej wspaniałomyślności i łagodności. Nigdy nikt znajdujący się w potrzebie nie pukał do niego nadaremnie, zawsze hojnie łożył na doroczne wycieczki szkolne dla młodzieży wyjeżdżającej w góry śląskich stron rodzinnych. Bez tej jego pomocy przy biedocie dzieci taka wycieczka szkolna byłaby nie do pomyślenia. Równocześnie fundował dzieciom na Boże Narodzenie jabłka, orzechy, pierniki, a wcześniej, aż do końca pierwszej wojny światowej, gdy materialnie stał jeszcze lepiej – ofiarował ubrania i zabawki. To obdarowywanie dzieci z okazji świat Bożego Narodzenia odbywało się w niezamieszkałym zamku.
Pod koniec lat dwudziestych podczas polowania z nagonką zdarzyło się nieszczęście: został postrzelony jeden z naganiaczy. Baron von Zedlitz wziął winę na siebie, chociaż wiadomo było, że nie mógł być tam on, tylko jeden z jego gości uczestniczących w tym polowaniu. Bardzo głęboko przeżył to, że musiał stanąć przed sądem.
Baron zamieszkał w zamku w Wiśniowej, małej miejscowości z około 50 mieszkańcami. Znajduje się ona przy drodze przelotowej ze Świdnicy przez Wierzbno do Żarowa – miejscowości o charakterze przemysłowym. Przez park zamkowy przepływa Bystrzyca Świdnicka. Do niej wpadała za parkiem taka sama rzeka – Piława. Połączone rzeki płynęły koło Wierzbna wzdłuż wysokich stromych brzegów. Koło Domanic Bystrzyca Świdnicka została spiętrzona tak, że powstało duże jezioro. W górach koło Lubachowa już w roku 1912 zbudowano na Bystrzycy Świdnickiej zaporę. Nazywała się ona zaporą śląską.
Do zamku w Wiśniowej został przeniesiony w roku 1944 Berliński Urząd Statystyczny – było to spowodowane działaniami wojennymi na tamtejszym terenie. Gdy Sowieci wdarli się do naszej ojczyzny – zamki zostały obrabowane.
Około roku 1925 został naruszony grobowiec rodzinny von Zedlitzów na cmentarzu w Bagieńcu: otwarto cynkowe sarkofagi w poszukiwaniu kosztowności. Wywołało to powszechne i ogromne oburzenie wszystkich mieszkańców.
Przez wiele dziesięcioleci, do 1931 roku do mieszkańców Bagieńca należała jeszcze jedna osobistość godna uwagi. Wątpliwa sława o tym człowieku jeszcze przez 50 lat była bardzo żywa wśród ludzi starszego pokolenia, mieszkających w Bagieńcu i w okolicach, w sąsiednich wsiach. Był nim rządca majątku, Eduard Marx, człowiek o bardzo, ale to bardzo złej opinii, który przez wiele dziesięcioleci miał despotycznie panować nad wsią i ją tyranizować. W swoim jednokonnym szybkim wozie, z biegnącym obok długowłosym jamnikiem był zawsze postrachem swojego otoczenia. Niech tylko zabrzmiało wieszczące nieszczęście zawołanie „ten Marx”- zaraz uciekali i ludzie i zwierzęta. Zawsze coś wyczyniał, zawsze w biegu. Na uwagę zasługiwał także jego silny, donośny głos, który w oddalonym o 2 km Wierzbnie i na tyleż samo oddalonych Bolesławicach słychać było tak, jak oddalającą się burzę. A okazje do wydzierania się zawsze znajdował. A ponieważ mniejszy majątek w Wiśniowej także był pod jego zarządem, dlatego dumnie nazywał się „zarządcą dóbr”. W każdym razie był on bardzo niezwykłą osobistością. Uchodził za dobrego gospodarza. Zmarł w 1931 roku. Został pochowany na cmentarzu w Bagieńcu. Uroczystości pogrzebowe prowadził pastor Streckenbach z Berlina, wcześniej w Świdnicy i z kompetencjami do wyłącznej gminy Bagieniec. Przy płocie cmentarnym było więcej gapiów, niż żałobników przy grobie.
Zamek na wodzie i wcześniejsza twierdza były wzniesione na granitowej skale. Jako stara budowla zamek posiadał także stosownego dla siebie „ducha zamkowego”. W języku ludowym nazywał się on „ten Lukas”. Podobno wielu go widziało, niejasne pozostawało jego imię, aż do momentu, gdy ze starej kroniki wyczytano, że pan na zamku – Wolf Dietrich von Lukas w roku 1681 w lesie od strony Wierzbna, „na ziemi”, gdy konno wracał do domu z probostwa w Wierzbnie został zamordowany przez wachmistrza Franza Freiganga z Nowic, z którym miał ciągle zatargi o granice. Lukasowi towarzyszył jego siedmioletni syn i następca – Adam Heinrich von Lukas oraz jeden za służących. Jako zjawa żyje on dalej w narodzie. W zamku od czasu do czasu słychać było jakieś hałasy. Ich sprawcą była jednak kuna, która zamieszkiwała w kominach i belkowaniach, a niekiedy nawiedzała kurniki w Dominium.
W tym czasie mieszkańcy Bagieńca mieli wspomniany już kościół, którego opiekunem był pan na zamku. Kościół został wybudowany przez poprzedników – rodzinę von Rohnau, po roku 1600, po uzyskaniu pozwolenia ewangelickiego księcia, gdyż Bagieniec wraz z należącymi do niego gruntami należał w tym czasie, jako enklawa, do Saksonii. W roku 1654 wszystkie kościoły Ziemi świdnickiej musiały być przekazane katolikom. Tego zażądano także od kościoła ewangelickiego w Bagieńcu. Wybudowany przez dziedzica, nigdy nie był kościołem katolickim. Ponieważ Bagieniec miał ewangelickiego lennodawcę, księcia elektora saskiego – sprzeciwiano się tym zarządzeniom. W 1669 roku rozpoczęto rozbudowę kościółka, dobudowano mianowicie przedsionek tak, że jak czytamy, „kościół stał się bardzo uczęszczanym”. Kościół wyposażono w ławki, ambonę, ołtarz. Rozbudowę zakończono w 1707 roku. Planowano przyjęcie na parafię własnego pastora. W międzyczasie, w 1678 roku zmarła matka dziedzica – pani Hedwig von Luck (Lukas) i została pochowana w grobowcu znajdującym się w podziemiach kościoła. Dało to katolickiemu proboszczowi z Wierzbna, by przez ściągnięcie opłaty pogrzebowej udowodnić swoje rzekome prawo do opieki nad kościołem w Bagieńcu. Nie upierał się jednak przy tym specjalnie, gdyż sam elektor saski wkroczył do akcji i sprawujący władzę w Bagieńcu mogli udowodnić swoje prawo do opieki nad kościołem. To i nowe wyposażenie kościoła spowodowało, że w 1709 roku naczelnik prowincji Świdnicko-jaworskiej, hrabia von Schaffgotsch musiał pojawić się w Wiedniu na dworze cesarza Józefa I po wytyczne do swojego postępowania. Rząd cesarski bardzo źle przyjmował poczynania ówczesnego bagienieckiego pana – rycerza Adama Heinricha von Lukas i ukarał go aresztem czteromiesięcznym – musiał go natychmiast „odsiedzieć”, do tego dochodziła jeszcze kara pieniężna w wysokości 1000 dukatów. Zarządzono tymczasowe zamkniecie kościoła, potem wydano nakaz całkowitego jego zburzenia. Na rozkaz swego najjaśniejszego cesarza musiał on odesłać klucze od kościoła. Wkrótce potem, 31 października 1709 roku przybyli – prawdopodobnie na wypędzenie świdnickich jezuitów oraz kościoła i klasztoru z Wierzbna – świdniccy rzemieślnicy pod wodzą burmistrza Neumanna, by kościół zniszczyć nielegalnie. A ponieważ Bagieniec znajdował się pod panowaniem księcia elektora saskiego – gwałt ten był najpoważniejszym złamaniem układu pokojowego. Wprawdzie pan zamku protestował u swego księcia, a ten na dworze cesarskim w Wiedniu, to cesarz Leopold mógł udowodnić, że zaraz po zrozumieniu swojej nieprawości wysłał legata do Świdnicy, by zapobiec zburzeniu kościoła, to jednak sprawa spełzła na niczym. Przed zniszczeniem kościoła doszło do kilku dramatycznych sporów. Burmistrz Neumann wziął jako świadka urzędowego egzekutora i dworskiego ławnika, Scholzena z Wirek, i wysłał go do pana Lukasa, by go o wszystkim uprzedzić. Zwołano także ludzi z gminy Bagieniec. Gdy burmistrz Neumann przybył do zamku i przekroczył most, został zaprowadzony do komnaty zamkowej, gdzie zebrali się już członkowie gminy. Doszło do gwałtownej, ostrej sprzeczki. W międzyczasie mieszkańcy Bagieńca podnieśli zwodzony most i w ten sposób burmistrz został odcięty od swoich ludzi przed wyspą – a było to 60 świdnickich rzemieślników. A ponieważ Świdniczanie grozili, że przemocą zrobią sobie dojście do wyspy – most znowu opuszczono. Po gwałtownej wymianie zdań pan zamku oświadczył, że chociaż musi ustąpić przed przemocą, to jednak wyprosił dla siebie dzwon, który był darem jego saskiego księcia i mógł zatrzymać sobie dopiero co wykonaną figurę anioła. Poprosił także, by nie zniszczono znajdującego się w podziemiach kościoła grobowca jego przodków. Jednak podczas wyburzania kościoła mur przebił grobowiec i uszkodził sarkofag. Po tym zburzeniu burmistrz Neumann żalił się, że podczas wcześniejszych przetargów w zamku jakiś mieszkaniec Bagieńca bardzo niebezpiecznie wygrażał się motyką. Traba dodać, że w tym samym dniu rycerzowi con Lukas urodziła się syn i następca, i dlatego tez ze swojej strony wypowiadał się przeciw stosowaniu siły.
Według przekazów kościół miał 20 łokci długości (12 m) i 10,5 łokcia szerokości (6,3 m), do tego przybudówka na 4 łokcie (2,4 m), przyjmując, że łokieć ma 60 cm. Pozostały tylko resztki murów, które później znikły tak, że nie można było ustalić z całą pewnością miejsca stania kościoła. Całe to wydarzenie, którego to szczegółowo nie da się opisać, określano mianem „bagieniecka wojna kościelna”.
Trzeba jeszcze nadmienić o zamku, że początkowo z tej „mocnej twierdzy otoczonej wodą” prowadziło jakieś podziemne przejście, rzekomo na wierzchołek wierzbniańskiego szańca. Pewnego dnia do tego przejścia podziemnego na polu przed szańcem wierzbniańskim wpadł koń. Jest całkiem możliwe, że przejście to prowadziło aż do Wierzbna, bo tam, pod drogą wychodzącą do Bolesławic można było znaleźć długie wydrążenie. Czy ma ono jednak jakiś związek z przejściem podziemnym z twierdzy na wodzie w Bagieńcu – tego nie wiadomo. W latach dwudziestych żądni przygód i rozbawieni uczniowie przeszukali przejście od strony wejścia zamku, ale wkrótce zamurowano je, by nie wydarzył się jakiś nieszczęśliwy wypadek.
Bagieniec jest także historycznie związany z dziejami ojczyzny, historią Świdnicy, a także historia Śląska. W czasie, gdy ze Ślązaków robiono Prusaków i gdy się im nie podobało to, że w 1762 roku Austriacy po raz drugi niespodziewanie uderzyli i udało się im wziąć w posiadanie twierdzę świdnicką, to w czasie oblężenia główna kwatera generała von Tauentzien znajdowała się w zamku bagienieckim, gdy ją sam wcześniej przeniósł z Wierzbna do bliżej Świdnicy położonego Bagieńca. Ówczesnym sekretarzem generała był poeta Gotthold Ephraim Lessing. Pisał on w tym czasie do swojej ukochanej z Barnhalm („Minna von Barnhelm”). Poecie nie podobało się w Bagieńcu, gdyż w liście wyraził się mniej pochlebnie o Bagieńcu. Pisał: „Czy znasz Bagieniec? Także go nie znałem”. Być może, że marzł strasznie w grubych murach twierdzy na wodzie.
Także w związku z obozem króla pruskiego w Bolesławicach trzeba wymienić sąsiadujący z tą miejscowością Bagieniec jako ważny punkt oparcia. Wyspa twierdzy na wodzie była obsadzona dwoma bateriami. Z tego samego powodu na pobliskim szańcu wierzbniańskim, który jako najwyższy punkt obozu został nazwany „cytadelą” – ustawiono jedną baterię. Założenie tego strategicznie ważnego punktu i silnej podpory obozu jeszcze można było łatwo rozpoznać. W lasach bagienieckich ulokowano tabor i bagaże wojskowe – było tam dosyć wody dla ludzi i zwierząt, a dobrą, wystarczającą ochronę zapewniało także ukształtowanie terenu. W lesie między Bagieńcem a Bolesławicami, w tak zwanej dąbrowie, znajdował się obóz artylerii.
Przynależności Bagieńca do Saksonii król pruski nigdy nie uszanował. Sprawa rozwiązała się dopiero w roku 1781 i także mieszkańcy Bagieńca stali się dobrymi Prusakami. Według J. Berga w jego „Historii ekspropriacji (wywłaszczenia) dóbr kościoła ewangelickiego księstwa świdnicko-jaworskiego” do lennego panowania Sasów musiało dojść wtedy, gdy książę Bolko I podarował Bagieniec księciu saskiemu jako podarunek chrzestny.
Ta część Bagieńca, w której znajdował się także budynek szkolny nazywała się kolonią, ale także „Dziesięć przykazań”. Według nie poświadczonych informacji miało to być osiedle karne króla pruskiego, a określenie „dziesięć przykazań” daje do myślenia. Według innej opinii mogło to być także osiedle dla wysłużonych żołnierzy króla. Wszystkie działki były jednakowej wielkości. Działka szkolna miała dwie parcele. Brakowało domu nr 5. W budynku szkolnym był niegdyś, aż do połowy XIX wieku, sklep rzeźniczy, od nazwiska posiadacza zwany „rzeźnik Abend”.
Po zakończonej w 1945 roku wojnie Polacy splądrowali także zamek na wyspie. W swojej przedniej części był on jeszcze częściowo umeblowany i wtedy podjęto znane, zaplanowane dewastacje. Przy okazji zniszczono wtedy prace mojego brata – rzeźbiarza Reinholda Krafta.
Mój ojciec, nauczyciel Albert Kraft, był na posadzie szkoły wiejskiej w Bagieńcu od roku 1902 aż do 1938. Według jego danych zameldował się on w Bagieńcu, gdy raz był już tu wcześniej i został wtedy oczarowany pięknem jego krajobrazu. Małą, dwuklasową szkołę wiejską, która prowadził mój ojciec „przeleciałem” także ja, autor. W związku z tym muszę tu wspomnieć także moją dzielną matkę, o której można powiedzieć, że była dobrym duchem wsi. Prowadziła w szkole zajęcia z robótek ręcznych. Przed swoim ślubem, który odbył się 4. sierpnia, była diakonisą (? – pielęgniarką chorych). Jej rodzinną miejscowością były Pieszyce w Górach Sowich. Ojciec jej był w trzecim pokoleniu budowniczym młynów. Kiedyś wybudował największe koło młyńskie w Niemczech. Średnica tego koła wynosiła 12 metrów. Podczas spotkania zimkostwa świdnickiego w Reutlingen w 1982 roku spotkałem pewnego pana, który przedstawił się jako właściciel młyna wodnego Leutmanndorf. Opowiadałem mu także o moim dziadku i o jego młyńskim kole. Wtedy ten pan powiedział mi, że koło to znajduje się u niego w Leutmanndorf i służy do napędzania tartaku, i że koło to ma prawie 12 metrów średnicy.
Po przejściu na emeryturę, nauczyciel Kraft przeniósł się do Opoczki w powiecie świdnickim, na zakupioną na własność działkę. Jego następcą w Bagieńcu był nauczyciel Dietrich. Z Opoczki pochodzi radca poselstwa – Emil Krebs, największy językowy geniusz wszystkich czasów. W 1946 roku członkowie jego rodziny, tak jak i wszyscy inni mieszkańcy Opoczki zostali wypędzeni.
Według informacji i na podstawie zdjęć z podróży do stron rodzimych, wyraźnie widać że idylliczny niegdyś Bagieniec beznadziejnie podupadł i zmienił się nie do poznania. Wiele domów, także wspaniały zajazd (browar) – znikło. Splądrowany zamek na wodzie, z którego schody, drzwi i okna spalono – chyli się ku ruinie. Brak jest pięknych balustrad mostu na wyspę, nie ma już również potężnych czworograniastych kolumn przed wjazdem na most i pięknej żelaznej bramy mostu przy wejściu na wyspę. Aby podejść bliżej do ryb w stawie zamkowym, drogę, która na wschodnim krańcu stawu tworzyła tamę – rozkopano tak, że w ten sposób staw przez wiele lat pozostawał bez wody. Na tej powierzchni wypasano potem krowy. Według późniejszych informacji staw napełniono znów wodą. Polną drogę przez „grunt” do Wierzbna wchłonął las. Na polu naprzeciw kolonii, gdzie po pierwszej wojnie światowej każdy dom miał swoją dzierżawioną działkę – rosną teraz krzaki i większe już drzewa.
Trzeba dodać jeszcze o przedszkolu na obrzeżu miejscowości, od strony Wierzbna. Tam od pierwszej wojny światowej rezydowała Polka w stroju diakonisy, zaangażowana przez pana dziedzica do opiekowania się dziećmi pracowników zatrudnionych w majątku. Nazywała się Felicja Toporska i była znana jako „siostra Felicja”. Gdzieś koło 1930 roku wydało się, że była ona agentką polskiego wywiadu. W ostatniej chwili udało jej się uciec.
Rodzinne strony
Jedzie złoty wóz, po drogach starych, znanych.
Załadowany wysoko snopkami, jakich nigdy nie widziano.
Dziś nam żaden wóz złoty plonów nie przywozi.
A przecież wysoko załadowany wjeżdża w nasze marzenia!
Alfons Hayduk
Z Bagieńca
Kilka pogodniejszych wydarzeń z życia młodych ludzi ze wsi też powinno się tu znaleźć, zgodnie z dewizą „patrząc ludziom na gąbę”.
Było to po pierwszej wojnie światowej, gdy rozpowszechniła się wieść, że trzeba się spodziewać w domach rewizji, że kto ma więcej, niż jedno ubranie – musi jedno z nich oddać. Przejął się tym także siedmioletni kolega szkolny – Alfred Bienert. Sprawiało mu to wiele zmartwień, chociaż sam miał tylko nędzne manatki, spodnie do kolan – takie były wtedy modne. Pewnego dnia ukazał się w szkole z ważną wiadomością: „Swoje świąteczne spodnie zakopałem”.
Gdy mój brat, Reinhold, rozpoczynał swoją artystyczną działalność jako rzeźbiarz, pracował w jednej ze szkolnych przybudówek a przy pięknej pogodzie – na dziedzińcu szkolnym. Nie mógł więc uniknąć tego, by mu podczas przerwy dzieci nie przyglądali się z zainteresowaniem. Gdy pewnego razu rzeźbił większą figurę kobiety, słyszał jak mówili: „Dość już, dość, on robi dziewuchę”. Gdy pewnego razu rysował – ktoś krzyknął: „Un maluje, un maluje jakiś malarski obraz”.
Podczas kąpieli w stawie zdarzyło się mojemu ojcu nieszczęście, bo mu proteza wpadła do wody. Uczniowie bardzo cieszyli się z tego nieszczęścia, bo to ojcu przeszkadzało przy mówieniu podczas lekcji. Potem, gdy ojcu udało się przez zastosowanie jakiejś sztuczki protezę wyłowić i mógł jej znowu używać – słychać było, jak dzieciaki mówili na przerwach: „Tero ma jom znowuż w pysku”.
Także małe dzieci były już „uświadomione”. Gdy pierwszego dnia szkoły przywitano już pierwszoklasistów – mówiono o różnościach. Między innymi także o tym – jak przedstawia to Biblia – że Bóg stworzył także zwierzęta. Dzieciaki wymieniali nazwy różnych zwierząt, także i króliki. A na to jeden pędrak zaprotestował i powiedział: „A nase nie, nase ulodzila stala”.
Inny chłopak, pewny siebie, pewnego dnia szybko spakował swoje rzeczy i opuścił klasę ze słowami: „Idem dodom, musze tero iść jeść”.
W czasach mojej młodości, gdy nie było się tak źle usposobionym do przyrody i nie posypywano białego i czystego śniegu solą zanieczyszczającą środowisko naturalne i która ze śniegu czyni brudną breję – było coś takiego , jak kuligi, którymi przy dźwiękach dzwoneczków jeżdżono w czasie wolnym od prac polowych i w obejściu – na wycieczki lub też odwiedzało się krewnych i znajomych. Gdy był śnieg i lód – zima była dla nas, dzieciaków, wielką przyjemnością i radością. Gdy zimą było gdzieś trochę równego miejsca, zaraz urządzano lodowisko. Ślizgało się wtedy po gładkim lodzie z rozbiegu w chodakach, z wielką przyjemnością i niezmordowanie. W Bagieńcu z jego pagórkowatym terenem dzieci bardzo chętnie jeździły na sankach. Najczęściej zjeżdżało się z górki na dół na zwykłych żelaznych sankach. Po parze starych, zardzewiałych łyżew od handlarki starzyzną, „Landecken” posiadało wiele dzieci, by móc uganiać się po gładkich lodowych taflach wszystkich trzech stawów. Szczególnie ulubionym był staw zamkowy ze swoją zamkową wyspą. Naokoło wyspy jeździło się z przyjemnością, a pod mostem ślizganie się sprawiało jeszcze więcej radości i przyjemności.
Czy wiedzą Państwo, co to jest „Wobbelbette”? Z całą pewnością nie. Otóż gdy stawy zamarzły, próbowano, czy lód jest już mocny i sprawiało nam szczególną przyjemność i podniecające uczucie, gdy w jakimś miejscu cienki jeszcze lód trochę uginał się i nie pękał. O taki miejscu, gdzie lód trzeszczał i pękał, ale nie łamał się – mówiono, że to „Wobbelbette”. Oczywiście, nie można było na nim stanąć. Często jeżdżono po takim miejscu tak długo, aż lód ugiął się i stopa albo i noga znalazła się w wodzie. W innym przypadku rzecz nie miała by uroku. Chciano tak wykazać swoją odwagę i że nie jest się mięczakiem. Tak nie bawiono się na głębokiej wodzie. Szczególnie piękne, ale i niebezpieczne „Wobbelbette” były pod łukami mostu zamkowego. Tam woda zamarzała na końcu i dlatego lód był tam cienki.
Jedno przeżycie mam jeszcze dobrze w pamięci. Jeździliśmy na łyżwach pod środkowym łukiem mostu, gdzie lód był cienki i gdzie tak ładnie trzeszczał i uginał się, ale przy szybkiej jeździe jeszcze trzymał. I właśnie wtedy przyszedł tam nasz szkolny kolega – Georg Puder, z którym byliśmy właśnie na wojennej ścieżce. A ponieważ mu zajęliśmy już lód pod środkowym łukiem, Georg chciał jeździć pod łukiem przy wyspie. Tam lód wcale nie trzymał – o czym dobrze wiedzieliśmy, ale Georg Puder nie wiedział. Nie ostrzegliśmy go i puściliśmy ciesząc się z jego przyszłego nieszczęścia. Rzeczywiście, lód załamał się, Georg wpadł do wody powyżej kolan. Teraz chciał z tamtej strony mostu dotrzeć do brzegu, bo z tyłu za nim było pionowe wysokie obmurowanie wyspy zamkowej. Musiał więc wejść głębiej do wody, aby dotrzeć do brzegu. To nie udało się i wszędzie, gdzie tylko sięgnął, lód łamał się i wkrótce Georg stanął po pachy w wodzie. Pobrnął znów do obmurowania, gdzie woda była płytsza i ratował się ucieczką na mały występ muru, gdzie usiadł w kucki trzęsąc się z zimna i strachu. Nasza wrogość wypaliła się, gdyż musieliśmy mu pomóc, poczuliśmy się tez winni. Do jednych sanek przyczepiliśmy powiązane jeden do drugiego wszystkie sznurki od sanek, które tu mieliśmy i rozpędzone podepchnęliśmy do Pudera, by mógł sobie na nich usiąść i żebyśmy mogli wyciągnąć go w tym samym momencie, zanim lód załamie się pod nim. Manewr udał się, ale Georg musiał jeszcze raz po pachy wejść do wody, aby złapać sanki. I zaraz szybko – do–ciepłej izby matki.
Innym razem we wczesnym dzieciństwie tego rodzaju lekkomyślność skończyła się gorzej i pięciorgu dzieciom zdarzył się nieszczęście straszne. Trzeciego stycznia 1923 roku, późnym wieczorem piątka dzieci poszła jeszcze raz na lód stawu piwowara. W jednym miejscu, blisko odpływu, gdzie woda była najgłębsza, a lód był jeszcze cieniutki – lód pękł i cała piątka dzieci utonęła. Wyciągnięto je przy pomocy łódki. Wszystkie leżały na tym samym miejscu. Dzieci miały od 7 do 11 lat – dwaj bracia Kinner i trzej bracia Jueptner. Ci ostatni, to dzieci wojennej wdowy.
Uzupełnienie Reinholda Krafta
W latach dwudziestych odbył się lot sterowca „Graf Zeppelin” niemieckiego lotnictwa. Pewnego dnia latem – siedzieliśmy wtedy, jak zawsze przy kąpieli w gorące dni, na obmurowaniu stawu zamkowego i nagle usłyszeliśmy niezwykły dźwięk. Wkrótce potem ukazało się na niebie, na górnym końcu stawu ogromne cygaro i leciało wprost na nas. Był to nieoczekiwany i ekscytujący widok, kiedy w niezmąconej ciszy wiejskiej, olbrzymi statek jak zaprogramowany, kołysząc się leciał wzdłuż dłuższej osi stawu. Jak w większości takich wypadków akurat nie było pod ręką aparatu fotograficznego.
20 lat wcześniej, w naszym wczesnym dzieciństwie, widzieliśmy latające Zeppeliny – było to podczas cesarskich manewrów.
Inne, niepowtarzalne przeżycie wydarzyło się jesienią 1938 roku. Mój brat Werner przybył do mnie na zamek wieczorem bardzo poruszony i powiedział, że na zewnątrz, na niebie widać zorzę polarną. Rzeczywiście, jasne północne niebo aż do zenitu pokrywało jasne światło. Zaczerwieniło się, przeszło w zieleń i błękit i powoli zmieniając się tworzyło pasma, które różniły się kolorami, wędrowały, by na innym miejscu znów otworzyć nowy kształt. T a fantastyczna gra świateł trwała prawie godzinę. Tamtą zorzę polarną było widać na dużych obszarach Niemiec, jak o tym donosiły gazety.
Jak już wspomniano, w stawach było dużo ryb. Potem już ryb nie hodowano. Staw zamkowy wydzierżawiono do połowów jakiemuś panu Warkenthinowi, który właśnie okazyjnie w tym celu przybył ze Świdnicy do Bagieńca. Pewnego dnia – ja mieszkałem już wtedy w zamku – poprosił on mnie, bym pomógł mu wyciągnąć z wody wielką rybę, którą złapał na haczyk. Był to rzeczywiście ogromny szczupak, który bronił się dzielnie. Wyciągnęliśmy go z trudem. Miał 1.10 m długości i ważył 16 funtów. Gdy go zaraz zabiliśmy, pan Warkenthin stwierdził, że szczupak ma w żołądku rybę z haczykiem w pysku. Pan Warkenthin uważał, że nie może o tym nikomu opowiadać, gdyż w tego rodzaju opowieści i tak nikt by mu nie uwierzył, chociaż tak było rzeczywiście.
Gdy byłem jeszcze młody, to dowiedziałem się od ludzi ze wsi, którzy jeszcze pamiętali duży, później zasypany, staw łąkowy – że któregoś dnia uczniowie idąc do szkoły złapali ogromnego karpia i zabrali go ze sobą do szkoły. Podczas zajęć ryba spadła z ławki i głośno uderzając ogonem podskakiwała na podłodze po całej klasie wywołując tym duże zdziwienie nauczyciela.
My, dzieci ze wsi, tez mieliśmy chętnie i często do czynienia z rybami. Strumyk z Zülzbach (edyt. Zültzendorf – Sulisławice) , który meandrami tam przepływał, był pełen błotnych piskorzy, często trafiały się też szczupaki, które zamieszkiwały głębsze jamy w potoku. Ryby łapało się w druciane sidła. Chłopaki od kowala wykopali na końcu kolonii – ten potok przepływał bardzo blisko – mały zbiornik, do którego przenosili złowione ryby. I tan potok z Sulisławic stał się przyczyną nieszczęścia dla dziecka. Pewnego razu poziom wody w potoku gwałtownie podniósł się i mały Josef od Agnes Klammt utopił się w nim.
Mój brat mówił mi o wędrujących ludziach swojego dzieciństwa i o kataryniarzach, o szlifierzach i handlarzach. Pamiętam jeszcze, jak praz wieś ciągnęła kolumna zwierząt. Na drodze tańczył brunatny niedźwiedź prowadzony przez przewodnika na linie. Na dziedziniec zaglądały przez bramę, na którą wdrapaliśmy się, dwa wielbłądy. Ojciec przyniósł dla tych zwierząt kilka czerstwych przylepek, a my dziwiliśmy się niepomiernie, że zwierzęta zjadły ja z takim apetytem.
Najbardziej interesujący był jednak duży, ciągnięty przez konie wóz z małpami. Była to wielka, drewniana skrzynia z oknami, przez które małpy wchodziły i wychodziły. W mgnieniu oka małpy obsiadły drzewa owocowe w ogrodach. Trupa pociągnęła dalej i małpy – na dany przez dozorcę sygnał gwizdkiem – wróciły do swojego „mieszkania”.
Do wędrujących ludzi należeli też Cyganie. Ci jednak nie byli lubiani. Pewnej nocy padł ofiarą ich odwiedzin platynowy, już z daleka błyszczący szpikulec wysokiego wiatrowskazu z piorunochronem na dachu budynku szkolnego. Jakiś sprytny „taternik” zdemontował go.
Ta kronika małej śląskiej wioski winna zaświadczyć o niemieckim osadnictwie kraju, które Cosmus Flam przedstawił w swojej książce „Kraj wychodzi z półmroku”. Pamięć o tym powinna trwać aż do samego końca. Bagieniec upadł i wyludnił się. Kilku obcych mieszkańców źle wykorzystuje żyzną niegdyś i tak bogatą ziemię. Wypędzeni mieszkańcy rozsypali się po ukochanych Niemczech. Historia i prawo narodu dojdzie wreszcie do znaczenia, znów usunie si e niesprawiedliwość i przemoc. Ma to potwierdzenie między innymi w następujących i obowiązujących normach międzynarodowych:
- Haski regulamin dotyczący prowadzenia wojny lądowej, art.46: „… Własność prywatna nie może być przeniesiona”.
- Czwarta Konwencja Genewska, art. 49: „Zakaz masowych przymusowych zsyłek i deportacji…”
- Konwencja Organizacji Narodów Zjednoczonych o nieprzedawnieniu zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości, art. 1: „Następujące zbrodnie nie ulegają przedawnieniu, niezależnie od czasu, w którym zostały popełnione; zbrodnie przeciwko ludzkości popełnione tak w okresie wojny jak i w okresie pokoju… Wypędzenie przez napaść zbrojną lub okupację…”
- Karta Atlantycka: „Bez aprobaty ludności nie ma podboju kraju”
I wreszcie zgodnie z artykułem 8. Czwartej Konwencji Genewskiej nie wolno rezygnować z praw zawartych w tej Umowie.
Nie ma nic słodszego, niż ojczyzna!
(Karl von Holtei, poeta śląski)